Nie poznaję miasta.
Oslo zmienia się w zawrotnym tempie. Ewoluuje, wciąż się
unowocześnia, rozrasta. Zabudowania nowej dzielnicy, usytuowanej tuż przy
brzegu fiordu Bjørvika, wyrastają
dosłownie niczym grzyby po deszczu. Zwieńczenie całego projektu, nowowybudowana
Opera Narodowa, aspiruje do miana nowego symbolu miasta; przyciąga turystów
swoją okazałością i wywołuje głośne debaty publiczne – „ile głodnych,
afrykańskich dzieci można wykarmić za prawie cztery i pół miliarda koron?”.
„Pewnie sporo, ale spójrz, dach opada do wody. Z dachu Opery możesz zejść
wprost do fiordu!”.
Jest schludnie
jak zawsze, chociaż nie mogę sobie przypomnieć ulic, które mijam, a które
kiedyś tak dobrze znałam; i jakby trochę więcej imigrantów, niż Norwegów, ale
to podobno również plus. Zresztą, które rozwinięte państwo teraz tak nie
wygląda? Jesteśmy kolorowi, tolerancyjni i nie używamy form osobowych w
przedszkolach.
Albo jeszcze
używamy? To nic, Szwecja jest blisko, wszystko przychodzi ze Szwecji.
To nie ma
sensu.
Prawdziwość tego
stwierdzenia uznaję dopiero po trzecim kwadransie spędzonym w zatłoczony
autobusie, który już dawno powinien dowieźć mnie na Nordstrand. Czeka na mnie
nieodwiedzane jeszcze mieszkanie z
widokiem na Oslofjord, musi pachnieć nowością. Uśmiecham się na samą myśl o tym
miejscu. Pewnie jest bardzo nowoczesne, minimalistyczne i praktyczne, ale po
siedmiu latach spędzonych we Włoszech tęsknię za północną surowością i
zorganizowaniem.
Wysiadam
niedaleko stacji metra i żałuję, że od razu nie skierowałam się pod ziemię.
Kilka minut w kolejce nie powinno nawet zaalarmować mojej klaustrofobii. Daję
sobie radę ze wszystkim.
Wracam, bo
zmęczył mnie warkot skuterów, rozwrzeszczani, gwałtownie gestykulujący ludzie,
upał i włoscy mężczyźni. Zmęczyła mnie południowa mentalność, tamtejszy styl
życia. Jeszcze dekadę temu mnie fascynował; teraz z przyjemnością wracam do
miasta, z którego niegdyś w popłochu uciekłam.
Oslo potrafiło
być niesamowicie przygnębiające. Wiedział to Munch i Ibsen też miał o tym
niemałe pojęcie. Może dlatego oni również uciekli; uciekli, aby pod koniec
życia do stolicy wrócić. Obserwuję jednak przechodniów i dostrzegam pewne
zmiany; mieszkańcy Oslo zdjęli swoje nieśmiertelne wiatrówki, wyjęli ręce z
kieszeni, unieśli głowy do góry, aby widzieć więcej, niż czubki własnych butów.
Zaczęli się nawet uśmiechać.
Wsiadam w wagon
metra i chwyta metalową rurkę; opieram o nią także czoło. Melodia w moich
słuchawkach robi się coraz głośniejsza, coraz ostrzejsza; tracę orientację w
terenie. Wszyscy ludzie tutaj wyglądają tak samo. Zaprzątają ich własne myśli,
problemy. Gdzieś się śpieszą, na coś czekają…
Dobra, Ameryki
nie odkryłam.
Muzyka
Kråkesølv wypełnia już nie tylko moje uszy, zajmuje też miejsce gromadzących
się tam myśli. W drzwiach kolejki widzę moje odbicie; niczym się nie już nie
wyróżniam. Moja jasna, piegowata cera i burza rudych włosów wydawały się
ciekawe tylko we Włoszech.
Pablo,
Domenico…
Mi piace i capelli rossi. Vuoi uscire?
No.
Przymykam
powieki; mam już dość. Metrem zaczyna trząść; pędzimy naprawdę szybko.
Po jakimś
czasie zdejmuję słuchawki i słyszę głos obwieszczający nazwę przystanku, an
którym nie powinnam była się znaleźć.
Holmenkollen.
Cholera jasna.
Wysiadam i
wciągam do płuc czyste powietrze; metro pędzi dalej, w kierunku Skogen. Skoro
już tu jestem, dlaczego mam nie zobaczyć wyremontowanej skoczni?
Podchodzę pod
królujący nad miastem obiekt i gwiżdżę z podziwem. Jest jeszcze piękniejsza,
niż kiedyś. Choć widać pewnie podobieństwo, nowa skocznia jest nieporównywalny z
żadnym innym.
Wiem, przecież
cały czas śledziłam salto con gli sci.
Jest naprawdę
piękna i zupełnie neutralna. Nie są z nią związane żadne wspomnienia; nigdy
wcześniej jej nie odwiedziłam. Śnieg jeszcze nie stajał, po zeskoku co jak czas
ześlizguje się maleńki zawodnik. Treningi.
Jest piątek,
piętnasty dzień marca. Cholera. W niedzielę jest festiwal narciarstwa, to
pewne, tak musi być. Mogłam przyjechać nieco później.
Kupuję bilet i
wchodzę na teren obiektu. Promienie słoneczne przyjemnie otulają moją twarz
mimo panującego mrozu, zupełnie tak jak pewnego sierpniowego dnia piętnaście
lat temu.
A może to było
jeszcze wcześniej?
Na tym obiekcie
nikt nie organizuje już pewnie kąpieliska. A jeszcze tak niedawno, wydaje się,
że wczoraj, byliśmy tu oboje, ja i on. Nieodpowiedzialne dzieciaki, podtapialiśmy
się wzajemnie, kiedy niecce dojazdu skoczni zorganizowano basen.
Ile mogliśmy
mieć lat, piętnaście, szesnaście? Wydawało nam się, że znamy się od zawsze, że
świat leży u naszych stóp, że wszystko przed nami, wystarczy tylko sięgnąć ręką
po wszystko, co zgotował na los.
U jego stóp
świat leży ciągle.
Przechadzam się
po trybunach, usiłując rozpoznać jednego ze skoczków, którzy jeden po drugim
przelatują nad zeskokiem. Nic z tego.
Chwalił się, że
doskoczył do punktu konstrukcyjnego, że jeszcze trochę, a lego legenda przyćmi
legendę Wirkoli, jeszcze kilka lat, a wygra więcej konkursów niż Nykaenen. Nie
mógł się doczekać, kiedy stanie się pełnoletni, kiedy wreszcie pojedzie na
jedną z tych wielkich skoczni. Ciągle zastanawiał się, jak to jest przeskoczyć
dwusetny metr, jak to jest frunąć. Nakręcał się, aż jego twarz przybierała
odcień podobny do jego rudawych włosów, dopóki nie orientował się, że przestaję
go słuchać i pogrążam się we własnych myślach. Nigdy nie podzielałam jego
entuzjazmu; bałam się mamutów.
Nie chciałam
nigdy widzieć, jak leci.
Jednak on
radził sobie całkiem dobrze.
Postanawiam
wjechać na wieżę, przyjrzeć się zawodnikom z bliska i zobaczyć panoramę tego
zmiennego miasta. Co jeszcze mogło mnie ominąć?
Winda sunie w
górę bardzo powoli.
Pewnego dnia,
jakoś w środku zimy, wpadł do mnie do mieszkania zupełnie bez zapowiedzi.
Rodzice wyjechali wtedy do ciotki z Bergen; siedziałam sama, powtarzając
włoskie słownictwo. Wpadł, a mi w oczy od razu rzuciła się jego rozjaśniona
czupryna i błyszczące oczy. Stwierdził, że nie może dalej udawać, że możemy się
ze sobą przyjaźnić, bo zwariuje. Schował gdzieś całą swoją nastoletnią
nieśmiałość; staliśmy się sobie bliscy jak nigdy i od tamtej pory byliśmy
nierozłączni.
Dźwięk windy
daje do zrozumienia, że dotarłam. Drwi rozsuwają się nieśpiesznie; widzę plecy
długowłosego mężczyzny, niosącego na barku parę długich, zielonych nart.
Nierozłączni
było jednak pojęciem bardzo względnym. Zaczęto go powoływać na konkursy Pucharu
Świata w skokach narciarskich i więcej czasu spędzał na skoczni lub poza
Norwegią, niż ze mną. Miałam więcej czasu na włoski, ale nie przyszło mi nawet
do głowy, że mogłabym zorganizować sobie jakieś towarzystwo. W dziewiętnaste
urodziny zorientowałam się, że parlo
l’italiano praktycznie płynnie i nie bardzo mam się tym komu pochwalić.
Mężczyzna
przede mną odwraca się, ale nie poznaję jego twarzy. On również obrzuca mnie
obojętnym spojrzeniem i skręca w stronę belki startowej.
W dniu, kiedy
wygrał swój pierwszy konkurs, ten z zaliczanych do Quatri Trampolini, w Bischofshofen, dostałam propozycję wyjazdu na
studia do Trydentu. Miałam już dość ponurego Oslo i jedyną rzeczą, jaka mnie tu
trzymała, był on.
Stwierdził, że
powinnam zrobić to, co uważam za słuszne. Później się pokłóciliśmy, padło zbyt
wiele bardzo niepotrzebnych słów.
Słyszę znajomy
głos i żołądek zaciska mi się w supeł.
Pożegnanie na
trybunach Holmenkollen było o wiele pokorniejsze, ale i niewystarczające.
Odchodziłam spod skoczni z poczuciem niedosytu i ze świadomością, że już nigdy
nie będę mogła patrzeć na ten obiekt tak samo.
Na szczęście
nie musiałam. Nim ponownie pojawiłam się u podnóży Holmenkollbakken, ona
zniknęła.
Patrzę na
kolejnego zawodnika, który niesie swoje narty i czuję narastającą panikę. To
on, ten sam, tylko dziesięć lat później. Schudł. Zmężniał. Wyprzystojniał.
Spoważniał.
Ho sposato.
Tak, ożenił
się. Widziałam ją na zdjęciach, dziewczynę mojego chłopaka. Zbyt się ode mnie
różniła, żeby mieć jakiekolwiek złudzenia wobec jego ewentualnej tęsknoty.
Jest coraz
bliżej, a ja nie mogę dłużej ukrywać targających mną emocji. Uśmiecham się
nieśmiało, kiedy zauważa mnie kątem szaroniebieskiego oka. Patrzy na mnie z
niejaką dezorientacją, nie poznaje mnie, to niemożliwe. Te dziesięć lat
wpłynęło też na mnie.
Mija mnie,
patrząc już w stronę belki i wiem, że nie wrócę na skocznię przynajmniej
przez kolejną dekadę.
Ciao, Bjørn.
***
Odwracam się i
widzę szczupłe plecy odchodzącej dziewczyny. Ciemnorude pukle sięgają prawie do
pasa; nawet mnie to nie dziwi, nigdy ich nie ścinała.
Skracam się za
tę myśl. Co miałaby tu robić? Od dziesięciu lat siedzi w Trydencie, nigdy nie
przyjechała na żadne zawody w Predazzo.
Erika Nielsen nie pojawiła by się na Holmenkollen z własnej woli.
Dziewczyna
znika za rogiem, nawet się nie odwracając, ale widzę jej elfi profil, śmieszny
zadarty nosek.
Vi ses, Erika.