sobota, 16 marca 2013

jak zmienia się miasto


Nie poznaję miasta.
Oslo zmienia się w zawrotnym tempie. Ewoluuje, wciąż się unowocześnia, rozrasta. Zabudowania nowej dzielnicy, usytuowanej tuż przy brzegu fiordu Bjørvika, wyrastają dosłownie niczym grzyby po deszczu. Zwieńczenie całego projektu, nowowybudowana Opera Narodowa, aspiruje do miana nowego symbolu miasta; przyciąga turystów swoją okazałością i wywołuje głośne debaty publiczne – „ile głodnych, afrykańskich dzieci można wykarmić za prawie cztery i pół miliarda koron?”. „Pewnie sporo, ale spójrz, dach opada do wody. Z dachu Opery możesz zejść wprost do fiordu!”.
Jest schludnie jak zawsze, chociaż nie mogę sobie przypomnieć ulic, które mijam, a które kiedyś tak dobrze znałam; i jakby trochę więcej imigrantów, niż Norwegów, ale to podobno również plus. Zresztą, które rozwinięte państwo teraz tak nie wygląda? Jesteśmy kolorowi, tolerancyjni i nie używamy form osobowych w przedszkolach.
Albo jeszcze używamy? To nic, Szwecja jest blisko, wszystko przychodzi ze Szwecji.

To nie ma sensu.
Prawdziwość tego stwierdzenia uznaję dopiero po trzecim kwadransie spędzonym w zatłoczony autobusie, który już dawno powinien dowieźć mnie na Nordstrand. Czeka na mnie nieodwiedzane  jeszcze mieszkanie z widokiem na Oslofjord, musi pachnieć nowością. Uśmiecham się na samą myśl o tym miejscu. Pewnie jest bardzo nowoczesne, minimalistyczne i praktyczne, ale po siedmiu latach spędzonych we Włoszech tęsknię za północną surowością i zorganizowaniem.
Wysiadam niedaleko stacji metra i żałuję, że od razu nie skierowałam się pod ziemię. Kilka minut w kolejce nie powinno nawet zaalarmować mojej klaustrofobii. Daję sobie radę ze wszystkim.

Wracam, bo zmęczył mnie warkot skuterów, rozwrzeszczani, gwałtownie gestykulujący ludzie, upał i włoscy mężczyźni. Zmęczyła mnie południowa mentalność, tamtejszy styl życia. Jeszcze dekadę temu mnie fascynował; teraz z przyjemnością wracam do miasta, z którego niegdyś w popłochu uciekłam.

Oslo potrafiło być niesamowicie przygnębiające. Wiedział to Munch i Ibsen też miał o tym niemałe pojęcie. Może dlatego oni również uciekli; uciekli, aby pod koniec życia do stolicy wrócić. Obserwuję jednak przechodniów i dostrzegam pewne zmiany; mieszkańcy Oslo zdjęli swoje nieśmiertelne wiatrówki, wyjęli ręce z kieszeni, unieśli głowy do góry, aby widzieć więcej, niż czubki własnych butów. Zaczęli się nawet uśmiechać.

Wsiadam w wagon metra i chwyta metalową rurkę; opieram o nią także czoło. Melodia w moich słuchawkach robi się coraz głośniejsza, coraz ostrzejsza; tracę orientację w terenie. Wszyscy ludzie tutaj wyglądają tak samo. Zaprzątają ich własne myśli, problemy. Gdzieś się śpieszą, na coś czekają…
Dobra, Ameryki nie odkryłam.
Muzyka Kråkesølv wypełnia już nie tylko moje uszy, zajmuje też miejsce gromadzących się tam myśli. W drzwiach kolejki widzę moje odbicie; niczym się nie już nie wyróżniam. Moja jasna, piegowata cera i burza rudych włosów wydawały się ciekawe tylko we Włoszech.
Pablo, Domenico…
Mi piace i capelli rossi. Vuoi uscire?
No.
Przymykam powieki; mam już dość. Metrem zaczyna trząść; pędzimy naprawdę szybko.
Po jakimś czasie zdejmuję słuchawki i słyszę głos obwieszczający nazwę przystanku, an którym nie powinnam była się znaleźć.
Holmenkollen.
Cholera jasna.
Wysiadam i wciągam do płuc czyste powietrze; metro pędzi dalej, w kierunku Skogen. Skoro już tu jestem, dlaczego mam nie zobaczyć wyremontowanej skoczni?
Podchodzę pod królujący nad miastem obiekt i gwiżdżę z podziwem. Jest jeszcze piękniejsza, niż kiedyś. Choć widać pewnie podobieństwo, nowa skocznia jest nieporównywalny z żadnym innym.
Wiem, przecież cały czas śledziłam salto con gli sci.
Jest naprawdę piękna i zupełnie neutralna. Nie są z nią związane żadne wspomnienia; nigdy wcześniej jej nie odwiedziłam. Śnieg jeszcze nie stajał, po zeskoku co jak czas ześlizguje się maleńki zawodnik. Treningi.
Jest piątek, piętnasty dzień marca. Cholera. W niedzielę jest festiwal narciarstwa, to pewne, tak musi być. Mogłam przyjechać nieco później.
Kupuję bilet i wchodzę na teren obiektu. Promienie słoneczne przyjemnie otulają moją twarz mimo panującego mrozu, zupełnie tak jak pewnego sierpniowego dnia piętnaście lat temu.
A może to było jeszcze wcześniej?
Na tym obiekcie nikt nie organizuje już pewnie kąpieliska. A jeszcze tak niedawno, wydaje się, że wczoraj, byliśmy tu oboje, ja i on. Nieodpowiedzialne dzieciaki, podtapialiśmy się wzajemnie, kiedy niecce dojazdu skoczni zorganizowano basen.
Ile mogliśmy mieć lat, piętnaście, szesnaście? Wydawało nam się, że znamy się od zawsze, że świat leży u naszych stóp, że wszystko przed nami, wystarczy tylko sięgnąć ręką po wszystko, co zgotował na los.
U jego stóp świat leży ciągle.

Przechadzam się po trybunach, usiłując rozpoznać jednego ze skoczków, którzy jeden po drugim przelatują nad zeskokiem. Nic z tego.

Chwalił się, że doskoczył do punktu konstrukcyjnego, że jeszcze trochę, a lego legenda przyćmi legendę Wirkoli, jeszcze kilka lat, a wygra więcej konkursów niż Nykaenen. Nie mógł się doczekać, kiedy stanie się pełnoletni, kiedy wreszcie pojedzie na jedną z tych wielkich skoczni. Ciągle zastanawiał się, jak to jest przeskoczyć dwusetny metr, jak to jest frunąć. Nakręcał się, aż jego twarz przybierała odcień podobny do jego rudawych włosów, dopóki nie orientował się, że przestaję go słuchać i pogrążam się we własnych myślach. Nigdy nie podzielałam jego entuzjazmu; bałam się mamutów.
Nie chciałam nigdy widzieć, jak leci.

Jednak on radził sobie całkiem dobrze.

Postanawiam wjechać na wieżę, przyjrzeć się zawodnikom z bliska i zobaczyć panoramę tego zmiennego miasta. Co jeszcze mogło mnie ominąć?
Winda sunie w górę bardzo powoli.

Pewnego dnia, jakoś w środku zimy, wpadł do mnie do mieszkania zupełnie bez zapowiedzi. Rodzice wyjechali wtedy do ciotki z Bergen; siedziałam sama, powtarzając włoskie słownictwo. Wpadł, a mi w oczy od razu rzuciła się jego rozjaśniona czupryna i błyszczące oczy. Stwierdził, że nie może dalej udawać, że możemy się ze sobą przyjaźnić, bo zwariuje. Schował gdzieś całą swoją nastoletnią nieśmiałość; staliśmy się sobie bliscy jak nigdy i od tamtej pory byliśmy nierozłączni.

Dźwięk windy daje do zrozumienia, że dotarłam. Drwi rozsuwają się nieśpiesznie; widzę plecy długowłosego mężczyzny, niosącego na barku parę długich, zielonych nart.

Nierozłączni było jednak pojęciem bardzo względnym. Zaczęto go powoływać na konkursy Pucharu Świata w skokach narciarskich i więcej czasu spędzał na skoczni lub poza Norwegią, niż ze mną. Miałam więcej czasu na włoski, ale nie przyszło mi nawet do głowy, że mogłabym zorganizować sobie jakieś towarzystwo. W dziewiętnaste urodziny zorientowałam się, że parlo l’italiano praktycznie płynnie i nie bardzo mam się tym komu pochwalić.

Mężczyzna przede mną odwraca się, ale nie poznaję jego twarzy. On również obrzuca mnie obojętnym spojrzeniem i skręca w stronę belki startowej.

W dniu, kiedy wygrał swój pierwszy konkurs, ten z zaliczanych do Quatri Trampolini, w Bischofshofen, dostałam propozycję wyjazdu na studia do Trydentu. Miałam już dość ponurego Oslo i jedyną rzeczą, jaka mnie tu trzymała, był on.
Stwierdził, że powinnam zrobić to, co uważam za słuszne. Później się pokłóciliśmy, padło zbyt wiele bardzo niepotrzebnych słów.

Słyszę znajomy głos i żołądek zaciska mi się w supeł.

Pożegnanie na trybunach Holmenkollen było o wiele pokorniejsze, ale i niewystarczające. Odchodziłam spod skoczni z poczuciem niedosytu i ze świadomością, że już nigdy nie będę mogła patrzeć na ten obiekt tak samo.
Na szczęście nie musiałam. Nim ponownie pojawiłam się u podnóży Holmenkollbakken, ona zniknęła.


Patrzę na kolejnego zawodnika, który niesie swoje narty i czuję narastającą panikę. To on, ten sam, tylko dziesięć lat później. Schudł. Zmężniał. Wyprzystojniał. Spoważniał.
Ho sposato.
Tak, ożenił się. Widziałam ją na zdjęciach, dziewczynę mojego chłopaka. Zbyt się ode mnie różniła, żeby mieć jakiekolwiek złudzenia wobec jego ewentualnej tęsknoty.

Jest coraz bliżej, a ja nie mogę dłużej ukrywać targających mną emocji. Uśmiecham się nieśmiało, kiedy zauważa mnie kątem szaroniebieskiego oka. Patrzy na mnie z niejaką dezorientacją, nie poznaje mnie, to niemożliwe. Te dziesięć lat wpłynęło też na mnie.
Mija mnie, patrząc już w stronę belki i  wiem, że nie wrócę na skocznię przynajmniej przez kolejną dekadę.
Ciao, Bjørn.

***
Odwracam się i widzę szczupłe plecy odchodzącej dziewczyny. Ciemnorude pukle sięgają prawie do pasa; nawet mnie to nie dziwi, nigdy ich nie ścinała.
Skracam się za tę myśl. Co miałaby tu robić? Od dziesięciu lat siedzi w Trydencie, nigdy nie przyjechała na żadne zawody w Predazzo.
Erika Nielsen nie pojawiła by się na Holmenkollen z własnej woli.
Dziewczyna znika za rogiem, nawet się nie odwracając, ale widzę jej elfi profil, śmieszny zadarty nosek.
Vi ses, Erika.